O Przystanku Cisna raz jeszcze – warto przeczytać.

Jeden dom, dwie rodziny, czworo dorosłych, jedno dziecko, cztery psy, pięć kotów, całe mnóstwo planów…
Jedno nieszczęście.

Najbardziej zapamiętałem ten moment, gdy już było oczywiste, że więcej nic nie da się wynieść, że żadna straż pożarna nic tu nie zdziała, że teraz tylko pozostał okrutny spektakl. Stałem więc, już całkiem otępiały i spokojny, i niemal beznamiętnie wpatrywałem się w płomienie, jakie dotąd oglądałem tylko w kinie lub w telewizyjnych relacjach z tragedii dziejących się w nierealnym świecie po drugiej stronie szyby telewizora. Wpatrywałem się w ogień, jak to nie raz, zaspakajając atawistyczną potrzebę wymykającą się racjonalnemu zdefiniowaniu, czyniłem razem z nimi, gapiąc się przez długie godziny w magiczny żar ogniska.
Z nimi: Kasią i Jędrkiem, Terenią i Leszkiem – z moimi przyjaciółmi.

To był magiczny dom. Magiczny poprzez swoją historię, ale i dzięki swoim mieszkańcom, którzy o niezwykłość tego miejsca dbali pielęgnując ją i tworząc ją jednocześnie.
Dawny budynek powojennej ciśniańskiej szkoły, do budowy którego wykorzystano elementy odzyskane z kilku obiektów o których kresie istnienia zadecydował czas, historia lub natchniony jedyną racją człowiek. Już przez swoją genezę nie mógł być budynkiem zwyczajnym. Nie mógł być również zwyczajnym dla nikogo z dziesiątek mieszkańców Cisnej, którzy tam pobierali swoje pierwsze nauki, zanim szkoła została przeniesiona do dużo przestronniejszego betonowego klocka, dumnie zwanego tysiąclatką. W dawnej szkole zamieszkali nauczyciele.

Gdy kilka lat temu gmina z ulgą sprzedała stary, wymagający coraz większych nakładów na utrzymanie, obiekt mieszkającym w nim nauczycielom, szczęście uśmiechnęło się właśnie do nich – do Kasi i Andrzeja Rozmysłowiczów oraz Teresy i Leszka Gozdzieckich. Wreszcie mięli swój, co prawda ciasny i dziurawy, ale swój własny kącik. Można było zacząć planować przyszłość, snuć marzenia z pewnością, że nikt nie będzie w stanie pozbawić ich tych marzeń jedną bezduszną, urzędniczą decyzją.
Nie poprzestali na marzeniach. Błyskawicznie zaczęły one przybierać realny kształt i chociaż pomysły na życie mieszkańców każdej z połówek domu zasadniczo się różniły, to realizacja ich planów przebiegała zdumiewająco, dla postronnego obserwatora, szybko i konsekwentnie.

Kasia i Jędrek wymarzyli sobie stworzenie miejsca wypoczynku dla turystów pragnących czegoś więcej, niż tylko dachu nad głową i smacznej strawy. Zapragnęli stworzyć miejsce niezwykłe poprzez panujący w nim klimat, dla tych, którzy chcieliby w Bieszczadach znaleźć oprócz wspaniałej natury również żywą sztukę. Zaczęli od wymyślenia nazwy: „Przystanek Cisna” i ta nazwa szybko zaczęła wypełniać się niezwykłą treścią. Oczywiście, nic się nie działo samo i przypadkowo. Energia i niespożyte siły włożone przez Andrzeja w rozbudowę i modernizację ich „przystanku” budziły podziw i niedowierzanie. Szybko zjawili się pierwsi goście i Kasia zaczęła wieloetatowe, całodobowe dyżury gospodyni i kustosza tego miejsca. Ciągle znajdowała też czas na realizację swojej pasji malarskiej. Nadal powstawały na płótnach piękne kwiaty i czarowne pejzaże, a goście, gdy tylko mięli ochotę, mogli spróbować czy i w nich nie drzemią malarskie tęsknoty i talenty.
Po kilku latach nieustannej harówki ich marzenia zaczęły się spełniać. Konsekwencją takiego wyboru było nieuchronne rozluźnienie przyjacielskich więzów. Już brakowało im czasu i sił na wspólne Sylwestry, regularne spotykania przy ognisku, czy wyprawy do zaprzyjaźnionych galerii. Pozostała serdeczność krótkich pogawędek na ulicy i uzasadniona nadzieja, że jeszcze trochę, a sytuacja się ustabilizuje i czasu na przyjacielskie kontakty będzie znów więcej…

Terenia i Leszek wybrali inną drogę – życie spokojniejsze, pozwalające zauważać nawet drobne powody do radości i czerpać satysfakcję z własnych codziennych dokonań…
Terenia (bo nikt kto ją zna, nie nazwie jej inaczej!) dzieliła czas pomiędzy nauczanie w szkole a malarstwo. Ikony jej autorstwa zasłużenie cieszą się ogromnym powodzeniem, bo chyba nikt tak jak ona nie potrafi tradycyjną techniką oddać najdrobniejszych szczegółów obrazu. Z łatwością mogłaby, bez uszczerbku dla ilości sprzedawanych ikon, pracować nieco pobieżniej, pójść w uproszczenia i schematy, jak to robi, z pożytkiem dla domowego budżetu, niejeden „bieszczadzki twórca”. Jestem pewien, że taki „kompromis” nawet nie przyszedł jej nigdy do głowy.
Leszek miał swoje królestwo – przydomowy warsztacik stolarski z podstawowymi narzędziami. Więcej w nim robił drobnych, bezpłatnych oczywiście i z własnego materiału, usług dla znajomych, niż rzeczy przynoszących wymierny zysk.
Oboje emanują wokół serdecznością i szczodrze rozdają to, czego mają najwięcej – najszczersze metafizyczne ciepło. Tym ciepłem przesiąknięty był cały ich dom, po te ciepło przychodziło się do nich gdy dopadał smutek, gdy codzienny stres odbierał siły, gdy brakowało oddechu…

Kiedy już nie można było wejść do płonącego domu, ale budynek jeszcze stał, ciągle stał i nawet pojawiające się tu i ówdzie na dachu płomienie nie budziły takiej grozy na jaką faktycznie zasługiwały, gdy strażacy zaczęli lać wodę, co mogło rozbudzić nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone, staliśmy z Leszkiem naprzeciw siebie nie wiedząc jak się odezwać.
– To już po chałupie- cicho powiedział Leszek i nie miałem odwagi mu zaprzeczyć. On był na dachu i widział to, co działo się na strychu, ja widziałem to samo od dołu, gdy na całym suficie nagle pojawiły się płomienie oplatające belki stropowe i chowające się z powrotem na strychu.
Nie zdobyłem się też na żadne kłamstwo w rodzaju, że nie trzeba się martwić, że będzie dobrze… Gówno będzie dobrze!- wiemy to obaj doskonale.
– Weź gitarę – nie bardzo rozumiem o co mu chodzi. – Weź do domu gitarę Teresy – powtarza Leszek i gdy patrzę na leżące na śniegu pudło z gitarą, to zaczynam dopiero rozumieć. Nie jest ważne, że obok w śniegu stoi komputer za cenę którego można by kupić kilka niezłych gitar, że śnieg sypie na niczym nie okryty telewizor, że za chwilę może zsunąć się z krzesła najnowszy nabytek – odtwarzacz DVD. Najważniejsza jest ukochana gitara Teresy.
Teraz myślę, że ta gitara będzie przetrwalnikiem klimatu panującego w ich domu, i że kiedyś, gdy powstanie już nowy dom, chociaż jeszcze nie wiem jak i kiedy, ale przecież musi powstać, właśnie z gitary rozsieje się to, co stanowiło o dotychczasowej wyjątkowości ich domu.

Jakieś pięć godzin po początku kataklizmu chodzimy z Leszkiem po zgliszczach usiłując gorzkim żartem oswoić strach i wygrać tę rundę z łapiącą za gardło rozpaczą.
– Zobacz, maszyna do szycia, ale ją wygięło!
– A tu pralka. Ogień ją rozebrał z obudowy.
– Lampa z Ikei. Już raczej nie zaświeci…
Dziwnie wygadają wiszące na zwęglonej belce przy wejściu dzwoneczki, które nadal wiatr porusza w dźwięczne podrygi. Jeszcze dziwniej okopcony, bo okopcony, ale jednak śnieg, na tlących się resztkach dachu.
– Chodź no tutaj, panie Romanie i popatrz! – głos Leszka jest prawie wesoły. Za resztką zwęglonej ściany jest wbudowany w nią kominek. Za jego szybą przymilnie błyskają płomienie oswojonego ognia.
Pięć metrów dalej strażacy ciągle leją wodę na wciąż pojawiające się jeszcze, nienasycone płomienie w drugiej części budynku…

Czy uda nam się jeszcze posiedzieć wspólnie przy ognisku nie wspominając ze ściśniętym gardłem tamtego ognia? Wierzymy, że tak, ale najpierw stoi przed nami ważniejszy problem – powrotu naszych przyjaciół do względnej normalności. Jeśli i Ty potrafisz w tym im pomóc, jeśli masz jakiś pomysł – skontaktuj się z nami. Nie będzie to trudne – wystarczy zajść do GOK-u w Cisnej, zadzwonić do gminy, szkoły, parafii czy nadleśnictwa, lub nawet zagadnąć pierwszą spotkaną osobę w Cisnej. Jesteśmy wszędzie.

Przyjaciele